Drogi Ojcze,
Piszę do Ciebie ten list, bo bardzo potrzebuję rozmowy z Tobą. Ostatnie dni są wstrząsającym dla mnie przeżyciem.
Jestem w Indiach, dokładnie w Kalkucie. Pracuję w Domu Matki Teresy.
Ach, gdybyś wiedział jak ten świat jest inny od tego, który znałam dotychczas. Indie powitały mnie cudownymi kolorami, niezliczonymi zapachami, nowymi smakami, harmiderem i gorącym słońcem. Ludzie są radośni, uśmiechnięci, prości, życzliwi i pomocni.
Wystarczy jednak spojrzeć uważniej, otworzyć naprawdę szeroko oczy, wejść w ulice mniej uczęszczane, aby zrozumieć jak dużo jest nędzy, biedy, ubogich ludzi i rozpaczy.
Wynajmuję miejsce w żeńskim dormitorium. Dzielę pokój z innymi kobietami. Każda z innego kraju, każda innego charakteru, ale wszystkie jesteśmy wolontariuszami.
Rano wstaję o 5-tej. Idę do klasztoru Matki Teresy na mszę świętą. Czasem sama, czasem łączymy się w grupki po drodze z innymi wolontariuszami. Ciemność dopiero zaczyna odpływać. Na ulicy zaczyna budzić się życie. W tej półciemności dźwięki są tak wyraźne. Mijam mężczyzn, którzy myją zęby i płuczą twarz wodą. Mijam kobiety, które piorą już jakieś szmaty.
Po mszy jemy na dziedzińcu kawałek chleba, popijamy dudća – słodką herbatą z mlekiem i ruszamy w drogę.
Idę do domu Prem Dan. Na ulicy jest już rejwach, ludzie krzątają się. Widzę śmiejące się dzieci w mundurkach, które idą do szkoły.
Mijam dźwięki porannej ulicy, która rozpoczyna swój kolejny dzień życia. Jest coraz cieplej.
Zbliżam się do torów, to ostatni odcinek drogi. Wzdłuż torów mieszka wiele osób. Mieszka, nie wiem czy to odpowiednie słowo…egzystuje.
Ich domki zrobione z czegoś….sama nie wiem z czego, łachmany, śmieci. Widzę jakieś dziecko bawiące się w śmieciach, inne załatwia się, jakaś kobieta rozwiesza pranie.
Wtedy dochodzę już do wejścia, do domu Prem Dan. Rozchodzimy się. Mężczyźni idą na oddział męski, a kobiety na żeński.
Tu otwiera się nowy świat. Sama nie wiem czy pierwszy dzień był najbardziej wstrząsający czy każdy następny.
Wchodzę na salę i rzucam się do roboty. Trzeba posprzątać salę, pozmieniać prześcieradła, pozmywać. W międzyczasie witam się z Nimi, tu pocałunek w czoło, tam uścisk. One czekają, uśmiechają się do nas, machają rękami na powitanie.
Pomagamy Im w toalecie, w zmianie opatrunków. Na dole jest wielkie pranie.
W ogromnym kotle jedna z nas gotuje prześcieradła, koszule.
Reszta stoi przy wielkich baliach i płucze. Znów jakieś dziewczyny biegają na dach, aby rozwiesić pranie.
Czas płynie naprawdę szybko. Nadchodzi pora obiadu i idę do kuchni po gar ryżu. Roznosimy Im talerze, pomagamy w jedzeniu.
Wiesz, trudno opisać to, co widzę i czuję. Bo widzę kogoś bez ręki, kogoś bez nogi, kogoś kto prawie się nie podnosi. Przychodzi mi na myśl wojna. To jedyne z czym mogę porównać tę rzeczywistość. Literatura wojenna, która brzmi w mojej głowie, przywołuje obrazy, które łącze z obecną rzeczywistością.
Po obiedzie myjemy talerze i możemy wracać do domu. Idę pożegnać się z Nimi. Uścisk jest tak ważny, dotyk ręki, obietnica, że wrócę jutro. Młodsze dziewczyny z piętra niżej śpiewają nam piosenkę w podzięce, szczęśliwe, uśmiechnięte.
Wracam z przyjaciółmi z Korei motorikszą. Teraz jest za gorąco, aby iść na piechotę. Rano maszeruję dobrych 40 minut. Motoriksza pędzi, muzyka z radio rozkręcona, wiatr cuci moją twarz, harmider na zatłoczonych ulicach Kalkuty jest w zenicie. To wszystko rozbija moją uwagę i uspokaja.
W jakimś zakątku ulicy jem i udaję się do dormitorium na odpoczynek.
Po południu biorę autobus i jadę do drugiego domu – Kalighat.
Ten dom jest wręcz przyklejony do świątyni poświęconej Kali. Na sali łóżka są ustawione jedno obok drugiego. Każde łóżko jest zajęte. Na każdym jest kobieta, która potrzebuje pomocy. Potrzebuje leków, opatrunku, opieki, potrzebuje uścisku, uśmiechu, współczucia i szacunku.
„Wkręcam się” w popołudniową rutynę, podaję leki, pomagam przy opatrunkach, przy toalecie. Udaje mi się chwile usiąść przy Niej i porozmawiać. Jestem w Bengalu już 3 miesiąc, więc potrafię coś powiedzieć, zapytać jak się czuje, czego potrzebuje. Potem jest czas na kolacje. Pomagam przy jedzeniu i zmywamy na koniec talerze.
Staram się ze wszystkich sił być dla Nich pomocą, ale oczy napełniają mi się łzami i nie daję rady ich powstrzymać. Muszę odejść na chwilę na bok. Upuścić je i odczekać, aż się uspokoję. Czasem ktoś do mnie podejdzie i „otrząśnie” mówiąc, że to ja mam być silna dla nich.
Kiedy po całym dniu kładę się spać, przechodzą mi znów przez głowę wszystkie te obrazy. Dochodzi świadomość, że sytuacja Tych ludzi nie jest spowodowana wojną, a biedą, głodem, brakiem lekarstw, brakiem uwagi, brakiem miłości.
Jestem szczęśliwa, że tu jestem, że mogę zrobić coś dla kogoś, kto jest w potrzebie. Ich uśmiech, ich uścisk dłoni w podzięce osusza moje łzy.
(Wspomnienie z Indii, Kalkuta, styczeń 2005)
Autor: Urszula Bernacka